Koło PZW "Słupia" w Słupsku

Aleksander Aziukiewicz

ZSYŁKA DO KAZACHSTANU

1.Dzieciństwo.

Urodziłem się w 1932 roku w Kostopolu na Wołyniu. Na kresach. Moje rodzinne miasto liczyło kilkanaście tysięcy mieszkańców. Ojciec pracował w urzędzie miejskim. Był oficerem rezerwy. Dostał się do niewoli po zajęciu wschodnich terenów Rzeczypospolitej przez Armię Czerwoną. Trafił do obozu w Starobielsku. Podzielił los wielu innych oficerów Wojska Polskiego zamordowanych przez NKWD. Żywym śladem po nim jest jeden z trzech „dębów pamięci” posadzonych w Słupsku w ogrodzie koło szkoły przy ul. Szymanowskiego – Dąb Aleksandra Aziukiewicza  (Otrzymałem imię po ojcu). Uchowało się również  rodzinne zdjęcie, na którym są rodzice, ja i mój starszy brat. Na tej fotografii w tle widoczny jest ogród, który znajdował się za naszym domem. Naprzeciw nas w podobnym domu z ogrodem mieszkał duszpasterz miejscowej parafii prawosławnej – pop. Zakradaliśmy się z bratem do jego sadu na jabłka. Jak to dzieci. Zakazany owoc smakował najlepiej.

Z dziecięcych kontaktów z ojcem mam niewiele wspomnień. Jak większość kresowiaków znał doskonale język rosyjski. Starał się, byśmy oboje z bratem opanowali go jako drugi język. Szczególnie utkwił mi w pamięci prikaz w tym języku w czasie mojej choroby: „laż na prawyj boczek”.

Jedna z uliczek w przedwojennym Kostopolu.

W 1939 roku miałem 7 lat. Rozpocząłem naukę w szkole. Trwało to niedługo, bo lekcje zostały odwołane w związku z wkroczeniem do Kostopola 17 września  wojsk wschodniego sąsiada. Zapamiętane wojenne obrazy to dalekie łuny płonącego po zbombardowaniu Równego i lecącego nad naszą ulicą kukuruźnika strzelającego do uciekającego wzdłuż płotów człowieka.

Natłok różnych zdarzeń z tego okresu sprawił, że wszystko to co się wówczas działo spowodowało taki mętlik w mojej pamięci, że pierwszym wyrazistym wydarzeniem było pojawienie się w naszym domu żołnierzy z poleceniem: macie 1 godzinę na spakowanie się do wyjazdu. Ilość rzeczy do zabrania była bardzo ograniczona. Jeden kosz wiklinowy naszego dobytku. Czterech osób: mamy, mój, brata i dziadka.

Wywózka miała miejsce wiosną 1940 roku. Dwutygodniowy transport w bydlęcych wagonach, po kilka rodzin w każdym. Podróż trwała z przerwami. Na przetaczanie wagonów na stacjach rozrządowych, na gotowanie posiłków, oczekiwanie na wolne tory. Bardziej włóczęga niż jazda.

Na koniec podróży koleją zorganizowano nam pobyt w łaźni. W kąpieli znalazłem się razem z mamą wśród kobiet. Było to straszne przeżycie. Młody człowiek, ale świadomy swojej płci, wśród wielu nagich kobiet. Starałem się jak tylko mogłem, żeby uniknąć ich spojrzeń.

2.Na zsyłce.

Po dotarciu na końcową stację kolejową dalszą podróż odbywaliśmy ciężarówką. Brat zachorował na tyfus. Jest to ciężka choroba o bardzo wysokiej śmiertelności. Trafił do szpitala w Kustanaju. Znalazł tam dobrą opiekę medyczną. Jak miał wysoką gorączkę, to był nawet okładany zimnymi kompresami dla obniżenia temperatury ciała. Mama została na miejscu dla opieki nad chorym. My zaś z dziadkiem kontynuowaliśmy zesłańczy exodus. Pierwsze miejsce pobytu wyznaczono nam w obwodzie kustanajskim w kołchozie nad rzeką Toboł. Toboł jest dopływem Irtysza. Jak większość zapewne pamięta z lekcji geografii, Ob z Irtyszem stanowią 6 najdłuższą rzekę na świecie. Brat wyzdrowiał. Dołączył wraz z mamą do nas. Zostaliśmy skierowani całą czwórką na docelowe miejsce pobytu. Nasz adres to: Kustanajskaja Obłast, Ordżonikidzkij Rajon, Pokrowskij Sowchoz, Ferma nr 3.

Oprócz Polaków do sowchozu Pokrowskij trafili zesłańcy innych narodowości: Czeczeni, Ingusi, Ukraińcy, Tatarzy i Niemcy z Krymu. Naszą rodzinę ulokowano w  domu zbudowanym z gliny. Był to parterowy budynek z płaskim dachem. Dwie izby w prawym skrzydle zajmowała rodzina Kazachów, dwa pomieszczenia z lewej strony Ukraińcy, a nam przypadło mieszkać w jednym pokoju o powierzchni około 15 metrów kwadratowych. Z wyposażenia był piec i wspólna prycza. W porównaniu do warunków życia w Kostopolu cofnęliśmy się o jedną epokę. Na pierwszym planie była nieustanna walka z robactwem. Nie było sposobu na uwolnienie się od karaluchów, pluskiew, wszy, much i komarów.

Sowchoz był nastawiony na hodowlę bydła i koni. Gospodarstwo zostało zlokalizowane nad jeziorem. Akwen jeziorem był tylko z nazwy. W całości był porośnięty. Przeważnie trzciną. Na granicy szuwarów znajdowały się studnie z żurawiami. Między drogą biegnącą przez wioskę a miejscem czerpania wody znajdowały się jary. Doły te były naturalną toaletą mieszkańców. Innych nie było. Wzdłuż ulicy stały domy, a dalej w stepie obory i stajnie dla hodowanych zwierząt.

Step w Kazachstanie.

Mama jako osoba gramotna i znająca język rosyjski została zatrudniona w biurze sowchozu. Brat został przydzielony do prac gospodarskich. Dziadek był w podeszłym wieku i schorowany. Nie mógł pracować. Ja jako wątłej budowy cherlawy malec nie dostałem stałego zajęcia w gospodarstwie. Chodziłem do szkoły. Uczęszczały do niej wszystkie miejscowe dzieci bez względu na narodowość. Nauczanie odbywało się w języku rosyjskim.  Były trzy klasy.

Szkoła szkołą, ale niezależnie od nauki miałem swój zakres obowiązków wynikających z codziennej walki rodziny o przetrwanie. Jedno z bardziej żmudnych zajęć to mielenie w żarnach ziarna na mąkę. Wymagało sporego wysiłku fizycznego. Do tego dochodziła monotonia czynności, przerywana dosypywaniem kolejnych porcji ziaren w otwory w kamieniach, będąca udręką dla każdego młodego człowieka. Gotowałem posiłki. Często były to pierogi z paslonem. Paslon to ziele lecznicze o polskiej nazwie słodkogorz porastające na plantacjach ziemniaków. Odkryłem w sobie różne talenty rzemieślnicze. Naprawiałem dziury w dnach  garnków, wyrabiałem igły z gwoździ, łatałem walonki, robiłem kierpce ze skór bydlęcych. Zapłatą było coś do zjedzenia.

Pracujący w sowchozie otrzymywali z przydziału około 200 g chleba dziennie, tzw. pajok. Możliwe, że okresowo i inne produkty. Nie pamiętam. Ale wiem, że często byliśmy głodni.

Chęć przetrwania zmuszała do różnych sposobów zdobywania pożywienia. Niektóre z nich nie nadają się do opowiedzenia. Jako bardziej etyczne było na przykład podbieranie jajek z gniazd dzikich kaczek i łapanie ptaków w sidła.

Dziadek nie wytrzymał ciężaru zmagania się z przeciwnościami, z trudnymi warunkami bytowania, z chorobą. Odebrał sobie życie.

Na tych terenach panował klimat kontynentalny. Charakteryzował się wyrazistością pór roku. Lato było upalne, a zima mroźna. Temperatury dochodziły do minus 30 stopni. Tak skrajne warunki  życia niewątpliwie zahartowały mój organizm. Przyległe jezioro zimą zamarzało. Był to czas koszenia trzciny, która służyła jako opał dla ogrzania domostw. Do palenia używaliśmy również wysuszonych placków bydlęcych odchodów.

Można było pisać i odbierać listy. Dostaliśmy nawet raz i drugi paczkę od znajomych z Wołynia. W jednej z paczek znalazło się jabłko. To jedno jabłko wypełniło aromatem całą izbę. W Kazachstanie nie rosły drzewa owocowe.

Poza naszym osiedlem rozciągał się step. Lekko pofałdowany bezkresny obszar bez żadnych punktów odniesienia. Jak na pełnym morzu. Jesienią obumierały, rosnące tu i ówdzie wśród traw, jednoroczne krzewy. Przenoszone w różnych kierunkach przez wiatr stanowiły jedyny ruchomy element pejzażu. Oprócz wilków. Do dzisiaj mam w uszach ich wycie w księżycowe noce. Niosące się po stepie pulsujące tony. Nie szło się od nich uwolnić. Wilki stanowiły zagrożenie dla wypasanego bydła. Potrafiły poranić upatrzoną sztukę wyszarpując z niej kawał mięsa. Przy ataku na stado Kazachowie wsiadali na konie i drapieżniki odganiali.

Najbardziej traumatyczne przeżycie z czasów pobytu w sowchozie było związane z aresztowaniem mamy przez NKWD. Przez dwa tygodnie nie mieliśmy żadnej wiadomości. Ani gdzie jest, co się z nią dzieje, ani czy i kiedy ją wypuszczą? Została zwolniona po 14 dniach. Wraz z powrotem mamy nasze życie wróciło do jakiej takiej normy.

Sami swoi.

Wspominałem wcześniej o ciążących na mnie różnorodnych obowiązkach. Ale byłem jednocześnie dzieckiem, które miało naturalną potrzebę zabawy. Moimi towarzyszami byli rówieśnicy ze szkoły. Deportowani tak jak ja: Niemiec o imieniu Lońka, Polak o nazwisku Sapieha oraz miejscowi Kazachowie. Nie bawiliśmy się w chowanego ani w żadne podchody, bo w stepie nie było gdzie się ukryć. Uprawialiśmy za to zawzięcie grę w kości. Była to dostosowana do miejscowych warunków konkurencja zręcznościowa. Zasady rywalizacji można by z grubsza przyrównać do gry w kręgle. Pionkami były goleniowe kawałki bydlęcych i końskich szkieletów, zaś zbijakiem zwanym kołaczykiem kość kolanowa. Fantami były zdobyte pionki przeciwnika. Wygrywający daną rundę zmagań w nagrodę otrzymywał przejażdżkę na barana od pokonanego. Rzucał w step najdalej jak tylko mógł swój zbijak, a przegrany transportował na swoich barkach zwycięzcę w miejsce gdzie upadł kołaczyk i z powrotem.

Sprawności manualnej wyższego stopnia wymagała gra w szwaja. Do tej zabawy służył specjalnie zaostrzony bolec oraz ogniwo od łańcucha. Trzeba było tak rzucać w leżące na ziemi metalowe kółko, żeby odskoczyło jak najdalej w bok. Największa uzyskana w danej serii rzutów odległość kreowała wygranego. Zaś bezapelacyjne zwycięstwo dawało wprawienie w ruch obrotowy ogniwa wokół szpikulca powodujący jego wyskoczenie poza bolec. Było to trudne, ale nieraz się udawało.

Mijał rok za rokiem. Gdzieś tam daleko trwała wojna. Koniec wojny objawił się nam wiadomością: zesłańcy mogą wracać do swoich ojczyzn. Powrotna droga z sowchozu w dalekim Kazachstanie do Polski odbywała się takimi samymi środkami transportu jak na zsyłkę. Tyle, że przejazd odbywał się dużo sprawniej. Jechaliśmy bez wyznaczonego celu podróży. Ciągle na zachód. Kresem naszej wędrówki okazał się Gryfin nad Odrą. Na tej rzece kończyły się Ziemie Odzyskane. Zatrzymaliśmy się tam jakiś czas, ale szukaliśmy przez znajomych jakiegoś punktu zaczepienia, żeby znaleźć się wśród swoich. Trafiliśmy na ślad zaprzyjaźnionej rodziny w Bytowie. Za ich namową osiedliliśmy się po sąsiedzku na obrzeżu tego miasteczka w miejscowości Nowy Bytów.

Hobby dorosłego życia – wędkarstwo.

Przez kilka wojennych lat przerosłem należny mi z wieku poziom wiedzy. Zostałem przypisany w Bytowie do tzw. ciągów. W przyspieszonym tempie trzeba było w ciągu roku opanować materiał rozpisany normalnie na dwa lata. Zrobiłem to na tyle skutecznie, że dostałem się do Technikum Budowlanego w Elblągu. Mieszkałem w internacie, koszty utrzymania pokrywało stypendium. Nauka teoretycznie był bezpłatna.  Mówię teoretycznie, bo absolwent szkoły średniej czy wyższej w PRL-u był zobowiązany podjąć pracę lub zwrócić państwu koszty poniesione na jego kształcenie. Po skończeniu technikum otrzymałem nakaz pracy w Hucie Częstochowa. Pozytywne zdanie egzaminu i przyjęcie na studia na Wydziale Architektury w Politechnice Gdańskiej anulowały przypisany mi exodus do pracy w przeciwległym końcu Polski.

Związany pracą, rodziną, mieszkaniem, na dorosłe życie zakotwiczyłem w Słupsku. Jestem emerytem, ale wciąż aktywnym zawodowo w dziedzinie planowania przestrzennego, urbanistyki i architektury. Nieraz udaje się połączyć wyjazdy związane z wykonywaną profesją z odwiedzeniem będącego po drodze łowiska. Miło jest upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.